Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Wielopolis" Jarosława Petrowicza. "Wieluń przypomina mi piękną i zadbaną kobietę, która jest godna podziwu" WYWIAD

Zbigniew Rybczyński
Zbigniew Rybczyński
Fot. Zbigniew Rybczyński
Urodził się w Głuchołazach, mieszka w podwieluńskiej Dąbrowie, jest członkiem zarządu Wieluńskiego Towarzystwa Naukowego i wydał w 2020 r. zbiór esejów „Wielopolis”. - Inaczej patrzy na Wieluń dziennikarz, a inaczej ekspedientka. Istnieje jakby wiele miast w jednym. Stąd właśnie wziął się tytuł książki - mówi dr Jarosław Petrowicz w wywiadzie, w którym rozwijamy wątki poruszone w "Wielopolis".

Wydane w 2020 r. przez Wieluńskie Towarzystwo Naukowe „Wielopolis” to zbiór 10 tekstów eseistycznych Jarosława Petrowicza. Wiodący traktuje o Wieluniu, w pozostałych autor zabiera nas do Kluczborka, Olesna, na Górę Świętej Anny, do rodzinnych Głuchołaz, by zakończyć tę pisaną barwnym językiem literacką podróż w czeskich Zlatych Horach i Jeseniku. Do Wielunia Petrowicz sprowadził się ponad 20 lat temu i od razu mu się spodobało.

Publikujemy wywiad z pisarzem, który pierwotnie ukazał się na łamach "Naszego Tygodnika", dodatku do "Dziennika Łódzkiego" z 26 czerwca 2020 r. Rozwijamy w nim wątki poruszone w „Wielopolis”. Autora pytamy między innymi o jego wyraźnie historyczną perspektywę w opisywaniu miast, o twórczość pochodzącego z Wielunia prof. Andrzeja Zawady, czy o politykę wizerunkową miasta budowaną wokół haseł „pokoju i pojednania”.

Ostatnie miesiące przyniosły dla nas wszystkich nowe doświadczenia, trudne, ale też skłaniające do refleksji. Być może to też materiał na esej. Jako człowiek pióra myślałeś o tym?

Jarosław Petrowicz: Współczesność zawsze pozostaje wyzwaniem dla sztuki. Chociaż mam trochę obserwacji i przemyśleń, nie przelewam tego na papier. Trochę mnie zniechęciło to, że pandemia stała się nośna literacko. Wielu pisarzy zajęło się tym tematem. Nie zaangażowałem się, uważając, że motyw i tak będzie mocno wyeksploatowany i mój udział w tym względzie nie będzie potrzebny. Być może to jest błędem, bo może powinno się też uchwycić ostatnie zdarzenia w lokalnej perspektywie. Trudno powiedzieć.

Przeczytałem „Wielopolis” z zaciekawieniem, bo dużo piszesz o doświadczaniu miast. Wyraźna jest perspektywa historyczna. Przykład: kiedy patrzysz na park Żwirki i Wigury, to sobie myślisz: o, tutaj stała synagoga i na tym budujesz opowieść. Z czego to się bierze? Czy z tego, że współczesność nie jest tak interesująca i trzeba patrzeć na miasto przez pryzmat tego, co było kiedyś?

Sądzę, że towarzyszyło mi pragnienie zrozumienia samego siebie i innych poprzez to, co stało się wcześniej. Poprzez chodzenie śladami poprzedników, poprzez wyszukiwanie informacji, śledzenie biografii, poznawanie wydarzeń związanych z miejscem tworzy się duch miejsca, genius loci. Uczestniczenie w narracji historycznej włącza nas w pewien sposób rozumowania, myślenia o świecie w kategoriach ciągłości, wynikania, powiązań przyczynowo-skutkowych związanych z miejscami. Myślę również, że trochę to się bierze z tego, że literatura polska ma zacięcie historyczne. Być może też nieświadomie niosę to dziedzictwo. Oprócz tego wydaje mi się, że warto pewne rzeczy przypominać, wskazywać i mówić o nich w innym świetle niż było to dotychczas przedstawiane, czyli chcę ukazywać przeszłość w sposób właśnie trochę może współczesny, może odmienny, z nutką subiektywnego spojrzenia. Zaskoczyłeś mnie tym pytaniem (śmiech). Być może też wynika to z faktu, że jestem molem książkowym i wiele rzeczy, które opisuję, czerpię z literatury, opracowań, dokumentów. Generalnie uważam, że pisanie bierze się z czytania. W związku z tym moje eseje często są podbudowane wieloma długimi lekturami. Czasem za jednym tekstem stoi kilkadziesiąt książek. To wynika też z moich zainteresowań naukowych, które zaprezentowałem w „Związku z miejscem”. Pewnie opis miejsca współczesnego byłby ciekawy. Jeden z profesorów podsuwał mi taki pomysł, kiedy w Wieluniu powstawało centrum handlowe Era Park: nagle senne miasteczko zamieniło się w Klondike, gdzie odkryto złoto, zrobiło się poruszenie, pojawiły się tłumy. Opis takiego wydarzenia na swój sposób byłby pewnie zaskakujący.

Tak sobie też pomyślałem, że obszerny bądź co bądź esej o Wieluniu zasługiwałby na ciąg dalszy. Pogłębione opisywanie współczesności jest cały czas u nas niezagospodarowaną przestrzenią.

To byłoby dobre wyzwanie. Kiedyś czytałem dużo prasy lokalnej. Zarzuciłem to, ale może warto byłoby zbierać najciekawsze rzeczy, w których ogniskują się ważne historie. Mogłyby one być zaczynem ciekawej opowieści. W Wieluniu też coś się takiego przydarza, co warte jest pióra literackiego. Na przykład kiedyś myślałem o zabójstwie na ul. Śląskiej, gdzie chłopak zamordował dziewczynę, o czym było głośno na całą Polskę albo o plugawym postępowaniu niektórych przedstawicieli lokalnych elit. Tylko że są też dylematy natury moralnej, czy można „żerować” na ludzkim nieszczęściu. A jednak literatura karmi się przecież życiem…

Prof. Wojciech Browarny w recenzji „Wielopolis” odwołuje się do pojęcia „humanistyki ratowniczej”, która pomaga również niewielkim miastom jak Wieluń czy Głuchołazy stać się lepszym miejscami do życia. Diagnozuje: „Jeśli znikną z mediów, literatury i filmu, zmienią się w bezduszną corbusierowską maszynę do mieszkania, natomiast wyobrażone w sztuce, narracjach pamięci lub symbolach rozsianych w miejskiej przestrzeni – staną się lepiej obecne tu i teraz, ale również bardziej interesujące, cenne i bliskie”. Są to słowa o dużym ciężarze. Zgadzasz się z nimi w odniesieniu do swojej twórczości?

Obracamy się w kręgu „nowego regionalizmu”. To ratownictwo polega po pierwsze na ocalaniu od zapomnienia małych miejscowości, zapełnianiu białych plam na literackiej mapie Polski, a także na próbie wyjścia z literaturą regionalną poza dany region. Duże miasta mają swoje historie, bogatą literaturę regionalną, natomiast te małe w znikomym stopniu. Od roku 1989, może trochę nawet wcześniej, mniej znane okolice zyskują w (i na) literaturze, bo ukazuje ona ich odmienność, buduje ich tożsamość, na zasadzie: my się też możemy czymś lub kimś pochwalić. To też trochę ratowanie godności miejsc, które niejednokrotnie są skazane na „rozpad”, bo są wchłaniane przez duże ośrodki. Wieluń też w pewnym stopniu tego doświadcza, bo duży kapitał ludzki wykształcony w wieluńskich szkołach wypływa do Warszawy, Wrocławia, Łodzi i już nie wraca. Często są to bardzo zdolni ludzie, którzy myślą kategoriami dobrze płatnej pracy i większych możliwości rozwoju. Nie wracają tutaj, więc skromne bogactwo ubożeje. Biedny staje się jeszcze biedniejszy, a bogaty bogatszy.

Wieluń poddajesz następującej diagnozie: „Miasto charakteryzuje schludna powierzchowność. O jego wdzięku decydują proporcja, czystość, ład i światło”. Nie mam pewności, czy to pochwała. Pomyślałem, że to może zawoalowana krytyka Wielunia jako miasta bez właściwości, do bólu poprawnego, a przez to bez charakteru.

Zdecydowanie jest to pochwała, taka była moja intencja. Takie wrażenie Wieluń na mnie zrobił po przyjeździe tutaj. Pochodzę z Głuchołaz leżących na granicy polsko-czeskiej, trochę miasteczek w życiu (jak każdy) widziałem. Po przyjeździe do Wielunia pierwsze, co mnie zaskoczyło, to właśnie, że miejsce jest zadbane, że jest czysto, że nie walają się śmieci po ulicach. Pewnie jest coraz lepiej też w innych miasteczkach, ale wydaje mi się, że Wieluń jednak wyróżnia się pod tym względem. W „Wielopolis” miasto ma nadane cechy osobowe – kobiety, która jest piękna, zadbana, godna podziwu. I ja generalnie jestem zachwycony miejscem; ironii nie używałem, chociaż jak mi o tym teraz powiedziałeś, to może jednak by się coś do wyśmiania i krytyki znalazło (śmiech).

Zabytki w Wieluniu. Kościoły, mury obronne, stare domy, obie...

Jak w ogóle trafiłeś do Wielunia z Głuchołaz?

Przyjechałem tu ponad 20 lat temu z przyszłą żoną. Wzięliśmy ślub w drewnianym kościółku w Gaszynie. Poznaliśmy się na studiach we Wrocławiu. Mieliśmy tam zostać, jednak musieliśmy wrócić, żeby opiekować się dziadkiem żony. Na początku narzekałem, bo wydawało mi się wtedy, że w dużym mieście otwierają się przed człowiekiem większe możliwości rozwoju. Czułem, że tracimy pewne szanse. Natomiast z perspektywy 20 lat oceniam to jako zbawienie. Można żyć spokojnie na prowincji bez tych wszystkich trudności, które niesie ze sobą duża aglomeracja. A możliwości finansowe, rozwojowe, rozrywkowe? W globalnej wiosce nastąpiło nowe rozdanie. Sam nie wiem do końca, jak to się dzieje, ale jesteśmy bardzo zadowoleni z życia w Wieluniu.


Piszesz, że nie masz pewności, czy miasto schowane za widzianym z balkonu blokiem w ogóle istnieje. W innym eseju nawiązujesz do prof. Andrzeja Zawady, który pisze, że nie ma jednego Wielunia. Co chcesz przez to wszystko powiedzieć?

Stąd właśnie bierze się tytuł książki: istnieje jakby wiele miast w jednym, zależnie od okresu historycznego, ale też zależnie od tego, kto na ten Wieluń patrzy. Inaczej ty patrzysz jako dziennikarz niż powiedzmy burmistrz, proboszcz, agent ubezpieczeniowy, a już na pewno zupełnie inaczej niż babcia, która niedowidzi. Pewnie nie odkryłem Ameryki, ale jednak ukazuję to w swoich miejscach biograficznych.

W twoich esejach zauważalny jest też silny związek z przyrodą. Wyglądasz na jej znawcę, o czym świadczy choćby swobodne operowanie nazwami gatunków drzew.

Dokształcam się. Zawsze narzekam na to, że w szkole podstawowej zapoznano mnie z budową pantofelka i eugleny zielonej, a nie nauczono mnie – rodzice zresztą też tego nie zrobili – rozpoznawania np. gatunków roślin. Dopiero w dorosłym życiu nadrabiam zaległości. To nie jest tak, że jestem znawcą, tylko niektóre rzeczy sprawdzałem, doczytywałem, konsultowałem. O wiele więcej pracy wykonałem przy poszerzaniu wiedzy o owadach, którym poświęcam sporo uwagi w eseju o Kluczborku. Przeczytałem kilkanaście książek naukowych o motylach, podobnie – jeśli chodzi o mrówki i pszczoły. Różni pszczelarze nawet przesyłali mi swoje czasopisma, a pewna entomolożka po doktoracie wprowadziła mnie w świat motyli. Takie konsultacje wydają mi się niezbędne, żeby być w miarę wiarygodnym narratorem.

Jeden z esejów poświęcasz analizie twórczości prof. Andrzeja Zawady, pochodzącego z Wielunia literaturoznawcy, ale też autora wielu książek, w tym także w części poświęconych rodzinnemu miastu. Byłeś jego studentem.

Tak, ale na studiach nie wiedziałem, że urodził się w Wieluniu. Dopiero jak tutaj przyjechałem, to się o tym dowiedziałem, szperając w miejscowej bibliotece i znajdując jedyną jego książkę. Iwona Podeszwa, wówczas jeszcze szeregowa bibliotekarka (dziś dyrektor placówki – red.), powiedziała mi: jakby to fajnie było, gdyby prof. Zawada przyjechał do nas na spotkanie w ramach cyklu organizowanego przez Towarzystwo Przyjaciół Wielunia. Napisałem do niego na uniwersytecki adres. Nie było jeszcze powszechnego internetu, więc poprosiłem o więcej informacji o jego twórczości. Wysłał mi kilka pozycji z dedykacjami, w tym tomik eseistyczny „Bresław” z wieluńskimi wątkami. A z czasem rzeczywiście pojawił się w wieluńskiej bibliotece. Później przyjął mnie na studia doktoranckie i był promotorem mojej rozprawy doktorskiej.

Czym dla ciebie jest twórczość profesora?

Widzę w niej przede wszystkim mądrość, rozwagę, intuicję pisarza. Mimo że jest profesorem zwyczajnym, przekazuje czytelnikowi dużą wiedzę w przystępny sposób. Profesor pisze doskonałym stylem. To się po prostu świetnie czyta jako rzeczy popularnonaukowe – człowiek sporo się dowiaduje, a jednocześnie nie męczy czytaniem. Autor „Murzynka” nie posługuje się slangiem naukowym, który często decyduje o tym, że nawet dla kogoś, kto dużo czyta, teksty są nie do strawienia. To jest też często bolączką dużej części literatury regionalnej, która gubi się w szczegółach. Ktoś, kto się pasjonuje jakimś miejscem i sięga po regionalia, może się czasami zniechęcić. U autora „Pochwały prowincji” zupełnie tego nie ma. Czy pisze o literaturze, czy o miejscach, czy tworzy krótkie opowiadania, zawsze zaciekawi czytelnika. U niego regionalne przyjmuje wymiar uniwersalny. Po prostu ma talent literacki, uważam, że niedoceniony, ale to już inna rzecz.

Również byłem studentem prof. Zawady i trochę wstyd przyznać, ale aż do 2018 r., kiedy przyjechał do Wielunia odebrać godność honorowego członka Wieluńskiego Towarzystwa Naukowego, żyłem w nieświadomości, że jest autorem tak wielu książek.

Jego bibliografia (spis napisanych przez niego książek, szkiców, recenzji etc.) obejmuje kilkadziesiąt stron. To właśnie świadczy o jego skromności. Ja też nie wiedziałem o jego dorobku kompletnie nic. Powiedziałem mu, że też chciałbym móc tyle pisać, a profesor na to, że trzeba wstawać o 5 rano, przed pracą poświęcać kilka godzin na swoje rzeczy, potem iść zarobić na chleb i po powrocie znów oddawać się życiowej pasji. Próbowałem, dwa dni mi się udało wstać o 5 (śmiech). Uważam też, że Zawada wyjątkowo pięknie pisze o Wieluniu. Małe miasto doczekało się tekstów, które są na najwyższym poziomie literackim. Nie każde miasteczko ma takie szczęście. To mnie też zawsze pociągało. Wieluń jest ważnym tematem w jego twórczości.

Prof. Zawada powiedział kiedyś, co przywołujesz w „Wielopolis”, że nie chciałby, aby Wieluń budował swoją tożsamość na tym, że był ofiarą. Nie masz wrażenia, że to właśnie się dzieje?

Chodzi o to, że tożsamość miejsca powinna odnosić się do czegoś pokrzepiającego, a nie dołującego. Patrząc na transmisje z obchodów rocznicowych, na roześmiane twarze, radość, że coś się u nas dzieje, dumę lokalną, można zadać pytania: Więc jak to? Jesteśmy dumni, że nas skrzywdzono, wymordowano, zniszczono? Jest to szansa na rozgłos, ale wiąże się także z rocznicowością naszej kultury. Gubi się sens na rzecz rytuału. Warto chyba zastanowić się nad mechanizmami konstruowania, pojawiania się płynnej tożsamości i jej aspektach ekonomicznych. Myślę, że dla równowagi warto wyszukiwać i eksponować zdarzenia z historii, które są budujące i pokrzepiające.

W odniesieniu do 1 września Wieluń próbuje się przedstawiać światu jako „miasto pokoju i pojednania”. W tę narrację wpisuje się również pomnik „Wieczna Miłość”, o którym piszesz w eseju, tylko że jako erudyta dostrzegasz rzeczy, które dla zwykłych śmiertelników są zupełnie nieuchwytne. Pytanie, ile z tej szczytnej idei „pokoju i pojednania” zostaje w codziennym doświadczeniu? Mam takie przekonanie, że niewiele.

Budowanie takich formuł wydaje mi się niefortunne. Mają one charakter peryfrastyczny, tzn. zamiast jednego słowa Wieluń, używa się kilku. Ma to wzmocnić siłę przekazu, oddziaływać na emocje, dowartościować miejsce, ale jaki ma związek z rzeczywistością? I nie chodzi mi tylko o lokalną sytuację polityczną… „Miasto pokoju i pojednania” w odniesieniu do Wielunia wydaje mi się ponadto za bardzo patetyczne, napuszone, pompatyczne, czego osobiście nie lubię. „Wieczna Miłość” bardziej mi się podoba, bo to jest umotywowane filozoficznie.

Może to jest właśnie sfera zarezerwowana dla artystów, a niekoniecznie sposób na kreowanie wizerunku miasta.

Zgadzam się z tobą. Stosowanie peryfraz to jest budowanie fasad, które przesłaniają rzeczywistość. W poezji jak najbardziej pożądane: miasto spokoju i pożądania, miasto pokroju i pokrajania, miasto pokuty i pokalania, miasto upadku i powstawania, miasto postoju i pojechania. Na obronę Wielunia powiem, że to są trendy wszędobylskie: Lublin – miasto inspiracji, Wrocław – miasto spotkania, Gdańsk – miasto wolności, Katowice – miasto ogrodów…

Na koniec zapytam właśnie o Głuchołazy. Esej o rodzinnym mieście to sentymentalna podróż w przeszłość, do czasów młodości, kiedy robiło się różne dziwne rzeczy.

Jak człowiek staje się na wskroś sentymentalny, egzaltowany, żyje tylko przeszłością, to wtedy jest niedobrze. Mała porcja sentymentalizmu nie wydaje mi się szkodliwa. Generalnie jest taki mit, że dzieciństwo jest sielskie i świetne, a mnie – to widać w tym eseju – o wiele lepiej się żyje jako dorosłemu człowiekowi. Często mitologizujemy przeszłość. Mówimy sobie, że w czasach młodzieńczych w pewnych aspektach było lepiej, bo człowiek nie miał zmartwień, ale czy rzeczywiście? Może nam się dzisiaj tak tylko wydaje, bo przysłaniamy sobie świat bieżącymi zmartwieniami?

Brakuje mi w tych twoich Głuchołazach granicy. Czy w mieście leżącym na krańcu RP nie była to matryca, która określała doświadczanie codzienności?

W latach osiemdziesiątych granica z Czechosłowacją dla nastolatków była zamknięta. Rzeczywiście nie wydawała nam się ważna. Przypominam sobie tylko następujące zdarzenie: Udaliśmy się z kolegą Robertem na Górę Parkową, aby potrenować bieganie przed sprawdzianem z biegu na tysiąc metrów. Potruchtaliśmy za daleko. Zatrzymali nas żołnierze. Głośno krzyczeli i celowali do nas z karabinów. Potraktowali nas jak przemytników, uciekinierów czy przestępców. Zaprowadzili do jakiegoś budynku, chyba na przejście graniczne z Mikulovicami. Trzymali nas tam kilka godzin, mocno wystraszyli, pouczali, żeby biegać po Polsce, a nie po Czechach, mieli nas zawieźć na milicję do Głuchołaz. W końcu zlitowali się i wypuścili. Pewnie mieli niezły ubaw. A my przygnębieni wracaliśmy do domów nocą w szortach, podkoszulkach i dziurawych trampkach – marszem, gdyż wopiści wybili nam z głów bieganie na długie lata…

Rozmawiał: Zbigniew Rybczyński

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wielun.naszemiasto.pl Nasze Miasto